W Polsce, jeżeli nie można opracowywać skutecznych metod leczenia i pomagać chorym, a chce się zarabiać pieniądze, to tworzy się procedury dotyczące badań przesiewowych.
Dzięki tzw. zdrowiu publicznemu można za pomocą pióra i papieru zdobywać fundusze, nie bojąc się o niepowodzenia w leczeniu. Wystarczy bowiem wmawiać społeczeństwu, że można uniknąć choroby, poddając się badaniom przesiewowym lub profilaktycznym.
Badania takie są doskonałym skokiem na kasę powszechnych ubezpieczeń przymusowych, ponieważ nie rodzą żadnych następstw. Jeżeli mam znajomego w NFZ, który, oczywiście po konkursie, przyznaje mi kilkadziesiąt tysięcy, np. na profilaktykę raka sutka u kobiet, czyli na badania mammograficzne, to dla mnie nie kryje się żadne niebezpieczeństwo, czy rozpoznam dany nowotwór, czy też nie. A czysty zysk za prowadzenie takich badań wpływa do kieszeni. Samo wysłanie zawiadomień może kosztować kilkadziesiąt tysięcy złotych i o tyle uszczupla się wówczas fundusz NFZ, bez żadnego pożytku dla chorych. Jest to czyste marnowanie pieniędzy podatnika, ale nikt nikogo z tego powodu nie rozlicza.
Zadajmy pytanie, czy takie badania mają w ogóle sens, czy są po prostu okradaniem społeczeństwa z przymusowo ściąganych podatków? Proszę zauważyć, że ośrodki, które wykonują takie badania i biorą społeczne pieniądze, nie przedstawiają żadnych publikacji. Nawet NFZ wstydliwie siedzi cicho i rozliczeń nie pokazuje. Jest to zresztą powszechne postępowanie, zarówno instytucji państwowych, jak i samorządowych, że ukrywają wyniki prac wykonywanych w ramach tzw. grantów, czyli prac zleconych, a opłacanych z podatku. Wszelkie prace naukowe analizujące wyniki zbiorcze przesiewowych, czy, jak kto woli, profilaktycznych badań, wskazują, że jest to tylko i wyłącznie skok na kasę.
Zajmijmy się badaniami profilaktycznymi na podstawie analizy wykonywanych badań mammograficznych, rzekomo zapobiegających rakowi piersi. Okazuje się, że badania te nie tylko są fałszywą flagą do wyciągania pieniędzy pod pretekstem ochrony zdrowia, ale powodują również rozwój raka piersi u kobiet. Analiza badań przesiewowych opublikowana w 2011 r. w „The Lancet Oncology” wykazała, że u kobiet, które często wykonują badania mammograficzne, prawdopodobieństwo wystąpienia inwazyjnego raka piersi jest zdecydowanie większe w okresie 6 lat, niż u kobiet z grupy kontrolnej, które takich badań nie wykonywały. Czym częstsze badanie mammograficzne, tym częstsze występowanie raka piersi. Innymi słowy, każdy procent wzrostu badań przesiewowych powoduje wzrost raka piersi od 35 do 49 przypadków na 100 000 badań.
W 2015 roku poddano analizie 16 milionów przypadków rozpoznanego w 547 powiatach raka piersi u kobiet w USA. Badania obejmowały przedział 10 lat i miały na celu określenie korelacji pomiędzy badaniem mammograficznym a umieralnością kobiet z powodu raka piersi. Generalny wniosek jest taki, że badania mammograficzne znajdują najczęściej małe, nieszkodliwe zmiany, natomiast nie mają zupełnie wpływu na tzw. śmiertelne nowotwory. Badania mammograficzne doprowadzają do powszechnej nadrozpoznawalności, czyli generalnie są szkodliwe. Dr Otis Webb Brawles, szef medyczny American Cancer Society, stwierdza jednoznacznie: „Guzy, które mammograficznie mogą nawet spełniać kryteria raka, jeżeli są samotne, nigdy nie będą specjalnie rosnąć i tworzyć przerzutów”.
Podobnie tzw. markery nowotworowe nie wykazywały żadnej korelacji z rakiem piersi. W początkowym okresie wzrostu guza markery ulegały podwyższeniu, ale nie ulegały istotnym zmianom. Można więc jednoznacznie stwierdzić, że badania mammograficzne mają głównie znaczenie emocjonalne. Natomiast promieniowanie rentgenowskie wykorzystywane w mammografii jest powodem powstawania nowotworów, co udowodniono już ponad 80 lat temu. Warto wspomnieć, że skuteczność mammografii jest masowo reklamowana przez Ministerstwo Zdrowia czy Narodowy Fundusz.
Wstępne badania wykazały, że dziedziczenie mutacji genu BRCA1 może zwiększyć prawdopodobieństwo wystąpienia raka piersi. Prawda jest jednak zdecydowanie inna. Okazało się, że właśnie kobiety z mutacją BRCA1/2 są szczególnie narażone na raka popromiennego. W okresie 30-letniej obserwacji kobiety pochodzenia chazarskiego (85 % mieszkańców Izraela) były dwa razy częściej narażone na raka popromiennego, aniżeli kobiety bez tej mutacji. Potwierdzono to w badaniach 90 000 kobiet na przestrzeni 25 lat. Okazało się, że śmiertelność była taka sama wśród kobiet badanych mammograficznie i tych, które przechodziły zwykłe badania fizykalne. Cała heca z badaniami genetycznymi oparta jest na badaniach wymyślonych przez wojsko do celów broni biologicznej. Dodatkowo oparte są one na wiedzy sprzed ponad 50 lat. Cały program ludzkiego genomu okazał się wielkim niewypałem. Po 5 latach badań i wyrzuceniu 5 miliardów dolarów, uzyskano wiedzę dotyczącą ok. 4-5% genów. Okazuje się, że geny reagują na środowisko. Innymi słowy, jeżeli w środowisku znajdą się substancje szkodliwe, to geny mogą zwiększyć produkcję lub zmniejszyć, a to z kolei zależy od, ogólnie mówiąc, zatrucia substancjami toksycznymi, choćby aluminium, wprowadzanym do organizmu pod pretekstem szczepień. Badania opublikowane w „Biologii Nowotworów” budzą poważne wątpliwości co do roli dziedziczenia w powstawaniu nowotworów i reklamy genu BRCA.
Trzeba uzmysłowić sobie, że na pierwszym miejscu wśród przyczyn zgonów u kobiet są choroby serca. Tak więc koncentracja na raku piersi ma tylko i wyłącznie efekt emocjonalny i jest krótkowzrocznym postępowaniem. Wystąpienie np. raka jajnika u tych kobiet po 65. roku życia stanowi 0.8%. A z kolei ryzyko śmierci z tego powodu stanowi 1,8 na każde 100 kobiet, u których takiego raka rozpoznano. Znalezieniu w badaniu mammograficznym jednego nowotworu „prawdziwego” towarzyszy znalezienie pięciu, które nie wymagają żadnego postępowania medycznego. Czyli aż pięć kobiet musi przejść szkodliwą chemioterapię i radioterapię niepotrzebnie. Trzeba pamiętać, że tzw. rak in situ DCIS w okresie 30 lat obserwacji nie daje żadnych przerzutów. Ale z tego powodu amputowano piersi ok. 1 300 000 kobietom w USA i stosowano niepotrzebną chemioterapię z radioterapią. Dowodem tego, że te działania były nieskuteczne, jest czas przeżycia 5 lat od leczenia. W grupie operowanej przeżycie 5-letnie stanowi 95–97%, ale ten sam nowotwór DCIS u kobiet nieleczonych dawał przeżycie 10-letnie w 96–98%. Kobiety podzielono na grupy. W jednej grupie przeprowadzano badania mammograficzne, a w drugiej tylko badania fizykalne. Ilość rozpoznań raka w pierwszej grupie (mammograficznej) wyniosła 3250, zaś w drugiej grupie (badania tylko fizykalne) 3133. W pierwszej grupie w okresie obserwacji zmarło 500 kobiet, w drugiej 505. Jednak, w okresie tych 15 lat obserwacji, w grupie, która przechodziła badania mammograficzne, wystąpiło aż 106 dodatkowych przypadków raka. Okazało się, że 22% rozpoznań jest fałszywie dodatnich, czyli nie było raka, ale kobiety zmuszono do leczenia. Z prac opublikowanych wcześniej wynika, że już w 2007 roku w Archiwum Medycyny Wewnętrznej przeprowadzono analizę 117 prac naukowych, które prezentowały wyniki badań mammograficznych. Okazało się, że fałszywie dodatnie badania były bardzo częste, od 22 do aż 56% w okresie 10 lat. Czyli, w zależności od aparatury i wyszkolenia lekarza, aż co druga kobieta była niepotrzebnie narażona na nie tylko stres, ale i kalectwo amputacji piersi. Szczególnie narażone są na pomyłki kobiety z gęstym utkaniem tkanki piersiowej. Czułość mammografii dla gęstych utkań jest bowiem bardzo niska i wynosi tylko 27%. W tym kontekście należy zapoznać się z cyrkiem wyprawianym przez Angelinę Jolie i wypowiedziami różnych autorów na ten temat. Była to czysta propaganda, związana z reklamą. Jak oszacowano, dała ona zysk przemysłowi farmaceutycznemu rzędu miliarda dolarów. Ile kobiet przeszło niepotrzebne operacje i chemioterapie, tego na wszelki wypadek nie podano. Na podstawie checy z panią Angeliną NFZ zgodził się na „profilaktyczną” amputację narządów rodnych u kobiet, czyli na kastrację za pieniądze podatnika. Niewątpliwie jest to związane z depopulacją, a jak wiadomo lęk jest najgorszym doradcą, szczególnie dla kobiet.
W ciągu 40 ponad lat pracy nie spotkałem się z tym, aby jakikolwiek onkolog zlecił kobiecie wykonanie badań 25OHD. Udowodniono, że poziom witaminy D3 ma istotny wpływ na wzrost nowotworów piersi. Te chore, które przechodziły przez poradnie chirurgiczne, najczęściej miały poziom witaminy D poniżej 10 ng, przy pożądanym poziomie rzędu 60–70 ng. Suplementacja witaminą D3 od 50 lat praktycznie w Polsce nie istnieje, chociaż powinna wynosić 5000 j.m. plus witamina K2 w ilości 100 mcg dziennie. U kobiet, u których poziom witaminy D3 jest tragicznie niski, jej dzienna suplementacja powinna wynosić 10 000 j.m. przez okres co najmniej 4-6 tygodni, a nie, jak podaje się w polskich reklamach, 1000 – 2000 j.m..
Zauważ proszę, Szanowny Czytelniku, że te wszelkiej maści organizacje kobiece wcale o tych faktach nie wspominają. Także tzw. prasa medyczna, nie wspominając o prasie polskojęzycznej, nie umieszcza nawet wzmianki o zagrożeniu badaniami mammograficznymi. Wprowadzają natomiast rozmaitego rodzaju Różowe Wstążeczki, ale kto finansuje te kampanie? Z drugiej strony kobiece czasopisma, nie wspominając o „medycznych informatorach”, nie podają, że jedną z głównych przyczyn raka piersi są dezodoranty i zawarte w nich chemikalia. Dlaczego nie podaje się, że glifosat produkcji Monsanto powoduje wzrost raka piersi o 370%? Przecież w Polsce wyjaśniałoby to wzrost zachorowań na raka w województwach wschodnich, typowo rolniczych. Dlaczego, pomimo udowodnienia związku glifosatu (nazywanego w Polsce Roundapem) z rakiem, sprzedaje się go w sieci handlowej i jest masowo wykorzystywany przez działkowców? A potem się mówi, że dzieci jedzą niepryskane zbiory. Główny Inspektor Sanitarny zajmuje się handlem szczepionkami, a rakotwórcze preparaty są sprzedawane bez problemu. Robi się histerię wokół dopalaczy, co stanowi marginalny problem, a masową sprzedaż rakotwórczego preparatu pomija się milczeniem.
Więcej wiedzy na temat zdrowia zdobędziesz na konferencji pt. Czego Ci lekarz nie powie